Pierwszego dnia biuro przypominało mauzoleum. Kilka kaw i ciche „przepraszam” pojawiły się przy moim biurku. Drugiego dnia przybyłem o 6 rano z pielęgniarką zastępczą, którą zatrudniłem. Powiesiłem małą przegrodę dla prywatności i kontynuowałem pracę. Do południa ludzie się przemieścili. Ktoś przyniósł lunch. Kolega z zespołu przysunął swoje biurko do mojego i powiedział: „Jeśli ty jesteś, to ja jestem”. Pod koniec dnia połowa zespołu po cichu przejmowała moje zadania, nie proszona.
Trzeciego dnia pan Manson nie przyszedł. Przyszedł dział kadr. Zaproponowali płatny urlop okolicznościowy. Podziękowałam im i zostałam. Oddech mojego syna się poprawił; jeszcze się nie obudził, ale była nadzieja. Tego popołudnia jego palce drgnęły raz – ledwo – a ja ścisnęłam go za rękę i płakałam, czekając, aż to się powtórzy.
Czwartego dnia krótki filmik, który ktoś nagrał – jak piszę jedną ręką, a drugą trzymam syna – krążył z podpisem: „Tak wygląda poświęcenie. Ale czy musi takie być?”. Stał się viralem. Wiadomości zaczęły napływać. A potem na LinkedInie pojawiła się wiadomość od prezesa konkurencyjnej firmy:
„Widzieliśmy twoją historię. Twoją siłę, równowagę między miłością a poczuciem obowiązku – tak wygląda prawdziwe przywództwo. Mamy wakat na stanowisko starszego dyrektora. Podwójna pensja. Praca zdalna. Pełna elastyczność. Daj znać, jeśli jesteś zainteresowany”.
