Wyprostowała się, mocniej ścisnęła tacę z ciasteczkami i powiedziała ostro: „A tak przy okazji, nasze stowarzyszenie właścicieli domów ma bardzo jasne standardy. Na każdym podjeździe może stać tylko jeden samochód. Bez wyjątków”. To stwierdzenie wtrąciło się do rozmowy z mocą ostrzeżenia, a nie sugestii. Zamrugałam zdezorientowana. „Tylko jeden?” – zapytałam. „Ale podjazd zmieści oba nasze samochody, niczego nie blokując”. Lindsey znów się uśmiechnęła, ale tym razem był to uśmiech, jakiego używa się w sporze z obsługą klienta – uprzejmy, ale z ostrzejszym akcentem. „Zasady to zasady” – powiedziała chłodno. Jej wzrok powędrował w stronę naszego podjazdu, po czym znów do nas. „Mieliśmy już problemy. Stowarzyszenie właścicieli domów jest bardzo surowe”. W jej głosie nie było już ani słowa o powitaniu – tylko inwigilacja, sama władza. Zanim którakolwiek z nas zdążyła odpowiedzieć, wcisnęła mi tacę w dłonie, odwróciła się i odeszła energicznie, jej głos znów był radosny, gdy zawołała przez ramię: „Smacznego ciasteczek!”. Spotkanie pozostawiło po sobie niemiłe wspomnienie. Jack mruknął: „Chyba właśnie spotkaliśmy strażnika miejskiego”. Skinęłam głową, odłożyłam ciasteczka na blat i od razu postanowiłam, że ich nie zjemy. Chociaż nie podobało nam się jej podejście, postanowiliśmy nie kłócić się. Byliśmy gośćmi w tej okolicy, i to tymczasowymi, a wywoływanie zamieszania nie pociągało żadnego z nas.
