Jack i ja ledwo zaczęliśmy się urządzać w małym domu do wynajęcia, który wybraliśmy na nasz sześciomiesięczny przydział służbowy, gdy wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż się spodziewaliśmy. Okolica, na pierwszy rzut oka, wydawała się idealna – cicha, czysta i wtopiona w podmiejską zabudowę, gdzie każdy trawnik pasował do drugiego, a każdy dom wyglądał na zaprojektowany według tego samego projektu. Dotarliśmy późnym popołudniem poprzedniego dnia, wyczerpani podróżą i gotowi na prosty, spokojny wieczór. Sam dom był skromny, ale wygodny, z wąskim podjazdem, który jakimś cudem bez problemu zmieścił oba nasze samochody. Większość kartonów do przeprowadzki ułożyliśmy w salonie i umówiliśmy się, że rozpakujemy je „w końcu”. Na razie chcieliśmy po prostu odpocząć. Ale gdy następnego ranka siedzieliśmy przy kuchennym blacie, popijając kawę i delektując się rzadkim spokojem pustego grafiku, donośne pukanie wyrwało nas z naszego spokojnego początku. Wymieniłam spojrzenia z Jackiem, który uniósł brew i bezgłośnie zapytał: „Czy spodziewamy się kogoś?”. Nie spodziewaliśmy się. Ostrożnie otworzyłem drzwi – i oto, na wycieraczce, stała kobieta o uśmiechu tak szerokim, że aż niepokojącym. Trzymała tacę z ciasteczkami ułożonymi z niemal niesamowitą precyzją, każde identyczne pod względem wielkości i kształtu, jakby wyrabiano je w fabryce, a nie w kuchni.
