Strach ścisnął jej pierś, ale nie ominęło jej też coś jeszcze: wspomnienie sprzed dziesięcioleci, kiedy to ona i jej zmarły mąż, James, utknęli w śnieżycy i dopiero nieznajomy otworzył drzwi, by ich uratować.
James zawsze powtarzał, że strach nigdy nie powinien dyktować dobroci.
Pierwsze trzy pukania do drzwi rozbrzmiały głośnym skrzypieniem na wietrze.
„Kto tam?” zawołała Agnieszka, a w jej głosie słychać było drżenie, które próbowała ukryć.
Głęboki, stanowczy głos odpowiedział, stłumiony przez wyjącą burzę. „Proszę pani… nie chcemy żadnych kłopotów. Drogi są odcięte, a my na zewnątrz trzęsiemy się z zimna. Czy moglibyśmy… wejść?”
W tych słowach słychać było rozpacz, co złagodziło coś w Agnes.
Zawahała się na moment, a potem jej ręka zadrżała, gdy otworzyła drzwi.
Śnieg wpadł do środka, wirując wokół butów i topniejąc na drewnianej podłodze, gdy piętnaście potężnych postaci weszło do jego domu.
Przywódca, mężczyzna, któremu szalik się zsunął, odsłaniając twarz zniszczoną latami życia w drodze, wyciągnął do niego rękę.
„Mam na imię Jack” – powiedział ochrypłym, ale spokojnym głosem. „Potrzebujemy tylko schronienia na noc”.
Spojrzenie Agnes przesunęło się po Agnes i mężczyznach za nim. Łaty, blizny, skóra wytarta do cna – każdy szczegół krzyczał o niebezpieczeństwie.
Jednak coś w sposobie, w jaki drżeli i napinali się, aby ochronić się przed zimnem, sprawiało, że wyglądali mniej jak przestępcy, a bardziej jak ludzie uwięzieni przez okoliczności, na które nie mieli wpływu.
