„Wejdź, zanim zamarzniesz na śmierć” – powiedziała, odsuwając się na bok.
Dom wypełnił się zapachem mokrej skóry i zimowej wełny. Śnieg przywierał do butów i kurtek, a para unosiła się w górę, gdy mężczyźni zdejmowali warstwy odzieży, by ogrzać się przy ogniu.
Agnès pobiegła po koce do swojej skrzyni cedrowej, jej ręce drżały, a serce waliło.
Młody motocyklista – Luke, jak się później dowiedziała – zdjął rękawiczki, odsłaniając opuchnięte, poplamione palce, niebezpiecznie czerwone od odmrożeń.
Bez wahania owinęła go grubym wełnianym kocem, mamrocząc uspokajające słowa, by pobudzić krążenie i rozgrzać go.
W pokoju zapadła cisza. Piętnastu szorstkich, nieokrzesanych dorosłych mężczyzn patrzyło na nią, jakby właśnie dokonała cudu.
Jack zrobił krok naprzód, z szacunkiem spuszczając wzrok. „Będziemy się dobrze zachowywać, proszę pani. Obiecuję” – powiedział.
Agnès skinęła głową, wciąż niepewna, czy podjęła właściwą decyzję, ale jej strach nieco osłabł. Po kolei wchodzili do pokoju.
Kurtki wieszano na krzesłach, a buty ostrożnie zdejmowano, aby nie zachlapać śniegu.
