Gęsty i nieustępliwy śnieg padał na okna starego domu w Montanie, zamieniając świat zewnętrzny w jednolitą białą plamę.
Wiatr gwizdał i wył pod okapem, trzęsąc dachówkami i unosząc melancholijne echa zamarzniętej doliny.
Lodowe stalaktyty zwisały z dachu niczym odłamki szkła, a zaspy śniegu piętrzyły się pod ścianami, sprawiając, że dom wyglądał na jeszcze mniejszy i bardziej odizolowany.
W środku siedemdziesięcioośmioletnia Agnes Porter siedziała spokojnie w swoim ulubionym fotelu, a jej dłonie ogrzewał parujący kubek herbaty rumiankowej.
Porcelanowa filiżanka wydawała się jej ciężka, niemal uspokajająca, gdy wdychała jej kojący aromat.
Jego życie naznaczone było dziesięcioleciami surowych zim w Montanie, zaspami śnieżnymi sięgającymi wyżej niż płoty i nocami tak ciemnymi, że gwiazdy zdawały się być pochłonięte.
Przyzwyczaiła się do samotności, a spokój domu zawsze był dla niej pociechą, kokonem chroniącym ją przed gwałtownością burzy.
Tykanie starego zegara stojącego na korytarzu i trzask drewna w piecu tworzyły rytm, do którego się przyzwyczaiła – taki mały nawias spokoju w świecie, który często okazywał się bezwzględny.
Ale tej nocy uspokajający rytm jego codziennej rutyny został brutalnie zakłócony.
ciąg dalszy na następnej stronie
