Po miesiącach rozmów postanowiliśmy się spotkać. W małej kawiarni nad jeziorem podeszła do mnie w jasnoniebieskim płaszczu. I w jednej chwili minęło czterdzieści lat. Rozmawialiśmy godzinami, śmiejąc się, wspominając, delektując się chwilą.
Pewnego popołudnia zapytałem ją łagodnie: „Kochana… co by było, gdybyśmy nie musieli już być sami?”
Miesiąc później wzięliśmy ślub.
Ale w noc poślubną, gdy pomagałem jej rozpiąć suknię… zamarłem.
Jego plecy były pokryte bliznami.
W chwili, gdy zobaczyłem blizny, zamarłem. Nie powiedziałem ani słowa. Nie mogłem. Słabe światło lampy rzucało ciemne cienie na jej skórę, odsłaniając długie, wyblakłe linie: stare, głębokie rany. Blizny, które nie były dziełem przypadku.
Lida szybko zakryła się materiałem sukienki, a jej ramiona drżały. Jej oddech stał się urywany i nierówny. Cofnęłam się, nie z obrzydzenia, nie z szoku, ale serce miałam tak złamane, że czułam je w piersi.
„Lida” – wyszeptałam. „Co… co się stało?”
Osunęła się na skraj łóżka, a jej ręce drżały. Długo milczała. W końcu podniosła wzrok i dostrzegłem w niej smutek o wiele starszy niż nasz.
