Przygarnąłem rodziców, gdy stracili wszystko

Z każdą granicą pojawiało się dziwne, nowe uczucie. Przestrzeń. W tej przestrzeni najpierw pojawił się żal. Żal za dzieciństwem, którego nie zaznałem. Żal za łagodnością, której nigdy nie nauczyłem się zachować. Żal za tym, jak długo wierzyłem, że moją jedyną wartością jest bycie potrzebnym. Potem nadszedł gniew. Nie ten wybuchowy, ale ten stały, oczyszczający. Gniew, że chwalono mnie za przetrwanie, zamiast chronić przed tym, co czyniło przetrwanie koniecznym.

Powoli uczę się, że wolno mi być otoczonym opieką, odpoczywać, być niedoskonałym. Uczę się, że miłość nie wymaga wymazywania siebie. Uczę się, że nagłe wypadki nie definiują mojej wartości. Czasem ta nauka wydaje się naturalna. Innym razem czuję się, jakbym zdradzał stary kontrakt zapisany w moim systemie nerwowym. Pragnienie naprawy wciąż narasta. Instynkt noszenia wciąż płonie. Ale teraz się zatrzymuję. Teraz pytam, czy ten ciężar rzeczywiście należy do mnie.

Moja wartość nie jest już mierzona tym, jak dobrze podtrzymuję rozpadające się światy innych ludzi. Teraz mierzy się ją cichszymi rzeczami. W porankach, kiedy budzę się bez lęku. W wieczorach, kiedy wybieram odpoczynek bez przeprosin. W chwilach, kiedy pozwalam się trzymać, zamiast zawsze być tym, który trzyma. Uzdrowienie z parentyfikacji nie jest dramatyczną transformacją. To powolne oduczanie się. Codzienna decyzja o odejściu z roli, której nigdy nie wybierałam, i rozpoczęciu życia, które w końcu należy do mnie.