Mój syn przysłał mi pudełko ręcznie robionych ciasteczek na urodziny. Następnego dnia zadzwonił i zapytał: „No i jak ciasteczka?”. Odpowiedziałam: „Och, dałam je twojej teściowej. Uwielbia słodycze”. Na chwilę zamilkł, a potem krzyknął: „Co zrobiłeś?!”.

Mam nadzieję, że wszystko w porządku. T mówi, że coś ci przysłał. Nie wspominając o tym, co to było. Żadnej propozycji wizyty, tylko potwierdzenie, że prezent został wysłany. Odpisałem z krótkim podziękowaniem i odłożyłem słuchawkę. Wtedy podjąłem decyzję.

Zostawiłabym jedno ciasteczko, żeby później przyjrzeć mu się bliżej, a resztę zaniosła do Meridian na zbiórkę funduszy na rzecz jej kościoła. Jeśli Thaddius naprawdę chciał się z nią ponownie połączyć, to byłby dopiero pierwszy krok. A jeśli za tym darem kryło się coś więcej, cóż, nie byłam jeszcze gotowa stawić czoła takiej możliwości. Ostrożnie zapakowałam pudełko, ponownie zawiązując niebieską wstążkę drżącymi dłońmi. Przy okazji zauważyłam coś, co wcześniej przeoczyłam – delikatny osad proszku na opuszkach palców, tam gdzie trzymałam jedno z ciasteczek.

Natychmiast umyłam ręce, patrząc, jak woda spływa do odpływu. Zanim wyszłam, spojrzałam na siebie w lustrze w korytarzu. Dziś kończę 63 lata. Srebrne włosy ostrzyżone na praktycznego boba. Zmarszczki wokół oczu, które pogłębiały się, gdy się uśmiechałam. Nie wyglądałam na czyjegoś wroga. Nie wyglądałam na kogoś, kto zasługuje na trzy lata milczenia. Nie wyglądałam na kogoś, kto powinien bać się własnego syna.

Meridian Satderfield mieszkała zaledwie 15 minut drogi stąd, w skromnym domu w stylu rancza, z dzwonkami wietrznymi zwisającymi z każdego wolnego haka na ganku. Kiedy wjechałem na jej podjazd, słońce było już wystarczająco nisko, by rzucać to delikatne, pomarańczowe światło na drzewa, a jej dzwonki wietrzne już tańczyły na popołudniowym wietrze.

Siedziałam przez chwilę w samochodzie, a pudełko ciastek leżało na siedzeniu pasażera. Czy dobrze robię? Może powinnam je po prostu wyrzucić? Ale to wydawało mi się marnotrawstwem. A gdyby Thaddius naprawdę miał niewinne intencje, marnowałabym szansę na uzdrowienie naszej relacji. Meridian otworzyła drzwi wejściowe, zanim jeszcze dotarłam na werandę.

Quinnley, uśmiechnęła się promiennie, wyciągając ramiona. Proszę, proszę. Właśnie zrobiłam herbatę. Meridian była wszystkim. Nie byłam ożywiona, namacalna, wiecznie radosna. Jej srebrne włosy były długie i często zaplecione w warkocze, a ubrania zwiewne i kolorowe. Dziś miała na sobie turkusową, cielęcą, opaleniznę ze srebrnym haftem, który odbijał światło.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, powiedziała, przyciągając mnie do siebie w uścisku pachnącym lawendą i cynamonem. 63. Tak, cudowny wiek. Dziękuję, powiedziałem, odwzajemniając uścisk jedną ręką, w drugiej wciąż trzymając pudełko. Przyniosłem te desery, o których rozmawialiśmy. Uniosła brwi, widząc starannie zapakowane pudełko. Ojej, jakie śliczne. Nie musiałeś się tak trudzić.