Moje serce stanęło. Przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Co ona tam robiła? Po co ta suknia? Ostatnim razem, gdy ją widziałam, była silną, dumną kobietą domagającą się rozwodu. Teraz, na tym korytarzu, wydawała się obca.
Podeszłam bliżej. Drżąc, jak ktoś chodzący po szkle. Spojrzała w górę, rozpoznała mnie i zamiast się zdenerwować lub zignorować, obdarzyła mnie słabym, łamiącym się uśmiechem.
„Co ty tu robisz?” zapytałam cicho.
„Żyjesz tym, o czym ci nigdy nie powiedziałam” – odpowiedziała słabym głosem.
Po kilku minutach podszedł do mnie lekarz i wyjaśnił mi, co moja była żona ukrywała miesiącami, a może i latami. Cierpiała na ciężką chorobę psychiczną. Została przyjęta do szpitala z własnej woli po kryzysie, który doprowadził ją na skraj samozniszczenia. Przez całe nasze małżeństwo ukrywała swoje wewnętrzne zmagania pod maską normalności.
Ja, jej mąż przez prawie dekadę, nigdy się o tym nie dowiedziałem. A może nigdy nie chciałem tego zobaczyć.
Nagle wszystkie nasze kłótnie, milczenie, chwile, kiedy wydawała mi się odległa, nabrały nowego znaczenia. Nie były obojętnością ani brakiem miłości; były objawami wewnętrznej wojny, którą toczyła samotnie. A ja, zaślepiony dumą, ograniczyłem się do narzekania, żądań, wskazywania palcem.
Ciężar winy mnie przytłoczył. Czułem, jakby wszystko się rozpadało. Rozwód, który uważałem za konieczny, objawił mi się teraz jako niesprawiedliwy wyrok na kogoś, kto był chory i nigdy nie prosił o pomoc.
Kiedy mówiła drżącym głosem, przypominałem sobie całe noce, kiedy widziałem, jak płacze bez powodu, dni, kiedy zamykała się w pokoju i mówiła, że jest zmęczona. Zawsze myślałem, że to lenistwo albo że już mnie nie kocha. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że walczy z własnymi demonami.